BUNT W RZEŹNI

Część pierwsza. Kobieta i nóż

Krótkowłosa blondynka o bystrych oczach pracuje w rzeźni od 11 roku życia, to już prawie 45 lat.

– Chciałam się uczyć jak wszystkie dzieci, ale w domu było nas siedmioro i rodzice zdecydowali, że będę pracować. Nie wyjaśnili dlaczego akurat ja, a ja nie pytałam. Gdybym się uczyła, zostałabym chirurgiem. Uwielbiam medycynę, lubię pracę z nożem. Żartuję czasem, że jestem chirurgiem świń z czterema nogami zamiast tych z dwiema. Daj mi świnię i nóż, a zrobię ci bałwana, jak powiedziałam kiedyś w telewizji – Montse Castañe się uśmiecha.

Zaczęła od krojowni. Nie dosięgała stołu, stawała na pudłach. Ona i trzy panie całymi dniami czyściły mięso z tłuszczu. Słuchały znanej w Katalonii radionoweli „La Milagros” i programu „Poradnia” Montserrat Fortuny i Eleny Francis. Montse musiała być cicho. Koleżanki pracowały wolniej, bo słuchały radia; ona nie mogła mówić, więc szybko zapełniała swoje skrzynki. Program się kończył, panie prosiły: „Hej, mała, przynieś więcej skrzynek”. Kiedy po nie leciała, podbierały jej mięso.

– Dzisiaj bym je pożarła żywcem. Wtedy byłam dziewczynką, co mogłam zrobić.

Rodzice zabrali ją z rzeźni i kazali pracować jako opiekunka małego chłopca. Nie lubiła tego. Musiała mieszkać z tamtą rodziną, swoją widywała tylko przy wypłacie. Mówi, że nie miała rodziców jak trzeba. Ale to nic. Przeżyła i jest okej.

W końcu znów wysłano ją do rzeźni. Pracowała na kilogramy – „ile zrobisz, tyle zarobisz”. Zarabiał ten, kto był dobry w nożu. Więc się nauczyła.

– Wyjaśnię ci cały proces – mówi Castañe i z pamięci opisuje, co dzieje się ze świniami. – Przyjeżdżają w ciężarówkach. W Le Porc Gourmet robią 950 świń, a w Esfosie 800 świń na godzinę. W innych rzeźniach mniej. Świnie wchodzą do rzeźni, idą korytarzem, jeszcze żywe. Wchodzą na taki podest, gdzie mieści się ich po 250, zjeżdżają do studni z gazem. Uśpione wyjeżdżają na taśmie, chłopaki wieszają je na hakach sunących jeden za drugim. Dalej ktoś podrzyna świniom gardła, żeby krwawiły. Potem są parzone w gorącej wodzie, żeby łatwiej usunąć szczecinę. Inna maszyna usuwa włosy. Znów chłopaki wieszają je na hakach. Przejeżdżają przez opalanie, żeby usunąć resztki szczeciny. Dalej stoi chłopak, który wycina jajka. Potem inny, który specjalną maszyną obrabia zad. Potem ktoś je otwiera, ktoś usuwa flaki, wycina płuca, język. Dalej maszyna odsysa tłuszcz, inna – tnie na części. Dziewczyna wycina próbkę do laboratorium, bo każdą świnię trzeba zbadać pod kątem włośnicy. Punkt kontroli weterynaryjnej. No i chłopaki, które oznaczają schaby. Wycinają podniebienie. Obcinają głowy, nogi. Ważą. Na końcu nadaje się kategorię i stempelek Unii Europejskiej. Świnie rozdziela się na klientów. Koniec.

Montse wyprowadziła się z domu w wieku 18 lat. Postawiła się rodzicom. Znalazła chłopaka, wzięli ślub. Jako 19-latka urodziła córkę, 17 miesięcy później drugą. I rozstała się z mężem. Od separacji mówiła sobie: „Teraz musisz wychować dziewczynki”. On nie pomagał, jedynym sposobem na przeżycie była rzeźnia.

Zatrudniła się w Ca La Manela, wycinała flaki. Widzieli, że umie posługiwać się nożem, dali ją do pracy z mężczyznami. Od tamtej pory zazwyczaj pracowała „po męsku”, ale za stawkę „dla kobiet”.

– Traktowali mnie, jakbym miała napisane na czole: „bierz mnie”. Byłam w separacji, sama z dwiema córkami i pracowałam z facetami, a to tam znaczyło… Jak ci to wytłumaczyć… – Montse próbuje znaleźć właściwe słowa. – Że jestem gównem. Bo kobieta nie powinna robić tego co mężczyźni.

Po urodzeniu dzieci ważyła 125 kilogramów, w Ca La Manela schudła do 45 kilogramów. Pracowała 18–20 godzin na dobę, zawsze po południu i nocą. Żeby wytrzymać, piła aspirynę z coca-colą.

Kiedy córki podrosły, założyła bar, który z powodzeniem prowadziła przez kilka lat. Lubiła to . Jednak właściciel budynku wpadł w problemy finansowe i straciła lokal. Znów znalazła pracę w rzeźni – tym razem Esfosa w Vic. To był początek lat 90. Jest tam zatrudniona do dziś.

– Na rzeźni dziesiątki tysięcy razy dziennie robisz ręką ten sam ruch. Wariujesz, wysiada ci zdrowie. Powinna być rotacja stanowisk, ale nie ma. Przez lata byłam na taśmie w tandemie z facetem, jako jedyna kobieta w firmie. A kobiet było może z dziesięć w całej rzeźni. To świat machismo. Narzekali, że zabieram im pracę.

Raz przyszedł do mnie brygadzista i powiedział: „Potrzebuję czułości i miłości”. Ja mu na to, że zostawiłam w domu. Wyrzucił mnie. Nikt się za mną nie wstawił. Pozwałam go, ale przez dwa miesiące nie miałam zajęcia. Żyłam w wielkim napięciu. Nigdy jeszcze nie wyrzucono mnie z roboty. Siedziałam w domu, sądziłam się z nimi i zabijałam potwory na PlayStation. Byłam wściekła. Przyzwyczaili się do wykorzystywania władzy i kobiet, które tam pracowały.

Wygrałam w sądzie i wróciłam do rzeźni, a oni mnie ukarali. Gdy chcą cię ukarać, to dają ci najgorsze stanowiska: wycinasz płuca, flaki. Myśleli, że nie dam rady i odejdę. Brygadzista miał jaja, ale nie wiedział, że ja mam jeszcze większe. – Montse wskazuje na swój obfity biust. – Mówili do mnie „dziwka”. I że jak na kobietę za dużo zarabiam. Przeżyłam kilka naprawdę ciężkich lat, ale musiałam wytrzymać. Dla córek.

Jak obcięłam sobie palec, kazali mi zetrzeć krew z podłogi i na własnych nogach iść do szpitala. Widzisz? – Montse pokazuje blizny na dłoniach i ramionach. – Dostałam okresu przy pracy na taśmie. Zawołałam brygadzistę i powiedziałam, że muszę się doprowadzić do porządku, więc niech pozwoli mi iść do łazienki. A on mi na to, że trochę więcej krwi na podłodze nie zaszkodzi. Kolejny, jak został brygadzistą, przyszedł do mnie i mówi: „Teraz jestem brygadzistą, teraz mi obciągniesz”. Słucham? I bach go przez twarz! Ukarali mnie siedmioma dniami bez pracy.

Inny brygadzista podjudzał takiego ciemnoskórego, żeby powiesił mnie na haku i… nie wiem co zrobił. Rozebrał czy zgwałcił? Uciekłam. Poskarżyłam się szefowi personelu, ale odpowiedział, że nic nie może zrobić, bo go posądzą o rasizm. A co to ma do rzeczy? W Le Porc Gourmet w Saragossie pracownice się skarżyły, że są podglądane w przebieralni – i też nikt nic nie robił. Kobiety boją się opowiadać. Ja też rzadko o tym mówię, bo się wstydzę. Bo po takich wyznaniach można czasem usłyszeć: „Chciałaś, żeby cię przelecieli”.

Kiedy córki dorosły, Castañe powiedziała sobie: „Teraz jest moment, żeby walczyć”.

Część druga. Fałszywe kooperatywy

Pod koniec lat 90. rzeźnia Le Porc Gourmet w Santa Eugenia de Berga przechodziła kryzys, firmie groziło zamknięcie. Założono kooperatywę, a pracowników zatrudniono w niej jako autonomos, czyli osoby prowadzące jednoosobową działalność gospodarczą, które same płacą za swoje ubezpieczenie i narzędzia pracy. – opowiada Antonio Iborra, adwokat, działacz stowarzyszenia ekologów Grup de Defensa del Ter, obrońca praw człowieka. – Od początku kooperatywa w Santa Eugenia de Berga była kooperatywą tylko z nazwy[1]; w praktyce to dyrekcja rzeźni decydowała o wszystkim. Wkrótce ten model „zatrudnienia” zaczął się upowszechniać w innych rzeźniach w Hiszpanii. Rzeźnie podpisywały kontrakt z kooperatywami, a nie z poszczególnymi pracownikami. Rzeźnia płaciła kooperatywie określoną stawkę za godzinę pracy na danym stanowisku, ale ta mogła pracownikom płacić mniej. Jedna kooperatywa mogła pracować dla wielu rzeźni, w jednej rzeźni mogło pracować kilka kooperatyw.  – tłumaczy Iborra.

W swoim najlepszym wydaniu kooperatywa jest przedsiębiorstwem, które oprócz generowania przychodów stara się o realizowanie takich wartości jak „samopomoc, współodpowiedzialność, demokrację, równość, sprawiedliwość i solidarność”. Członkowie kooperatyw zobowiązani są do kierowania się „uczciwością, otwartością, odpowiedzialnością społeczną i troską o innych”[2]. Na czym polega zjawisko „fałszywej kooperatywy” i czym różni się ona od tej autentycznej? Wyjaśnia Antonio Iborra:
– Przynależność do prawdziwej kooperatywy jest dobrowolna. W rzeźniach, jeśli ktoś chce pracować, mówią mu: „Musisz zapisać się do kooperatywy na naszych warunkach, a kiedy zdecydujemy inaczej, wypiszesz się z niej i zapiszesz się do tamtej”. Prawdziwe kooperatywy mają warunki pracy zaakceptowane przez większość członków, jasny podział obowiązków i system wynagrodzeń. W fałszywych, warunki – zależnie od swojego widzimisię – dyktuje firma, dla której kooperatywa pracuje. Ponadto w prawdziwej kooperatywie pracownicy co jakiś czas wybierają radę zarządzającą, w fałszywej natomiast zarząd i prezydent nie zmieniają się latami. W kooperatywie T.A.I.C, która pracuje dla Le Porc Gourmet, prezydentem był przez długi czas menadżer jednej z firm należących do Grupo Jorge. Natomiast prezydent kooperatywy Mercabarna piastował to stanowisko przez całe życie, a kiedy przeszedł na emeryturę, przekazał je synowi. 

W sytuacjach konfliktowych interesy pracowników fałszywej kooperatywy reprezentują osoby wybrane przez rzeźnię. Członkowie nie są informowani o zebraniach, nie wiedzą, jakie konkretne postulaty będą podczas nich prezentowane. Zazwyczaj na zebraniach pojawia się jedynie kworum: osoby specjalnie zaproszone przez dyrekcję, lojalne. 

W fałszywych kooperatywach członek nie wie, że jest członkiem; w wielu wypadkach są to imigranci nieznający języka ani swoich praw, nie rozumieją nawet umowy, którą podpisują. Przy najmniejszych oznakach sprzeciwu czy niezadowolenia słyszą od brygadzisty: „Na ulicę!”. Zdarza się, że ludzie nie wychodzą do toalety, bo brygadzista im zabronił, i załatwiają się pod siebie albo noszą pieluchy dla dorosłych. Panuje tam atmosfera terroru, a ludzie się boją, bo kiedy lądują na ulicy, nie mają prawa do zasiłku dla bezrobotnych. Zostają bez niczego, a wielu ma dzieci. Teraz jest trochę lepiej, ale do niedawna przy bramie rzeźni stało co dzień 5–10, a czasem i 20 osób czekających na pracę.

Z moich obliczeń wynika, że w tej chwili, w samej Katalonii w fałszywych kooperatywach pracuje 30–40 tysięcy osób. A ilu pracowników jest wykorzystywanych w całej Hiszpanii czy innych krajach Europy? Nie wiadomo. Dane udostępnione nam przez T.A.I.C. wskazują na to, że w rzeźniach dochodzi do jednego wypadku przy pracy dziennie. Można tylko wyobrażać sobie, ilu wypadków nie włączają w swoje statystyki… – Toni Iborra z niedowierzaniem kiwa głową.

Część trzecia. Werbowanie, dociskanie

W 2002 roku firma Grupo Jorge rozbudowywała i modernizowała rzeźnię w Saragossie. Potrzebna była siła robocza, sprowadzono 300 robotników z Polski. Werbował pracownik rzeźni, Krzysztof zwany Łysym. Za nową posadę i wyrobienie dokumentów brał 700 euro od głowy. Po jakimś czasie zniknął.

Pierwsi polscy robotnicy z Saragossy rozjechali się po Katalonii. Wśród nich był Piotrek. Krępy, barczysty, odruchowo próbuje rozmawiać po hiszpańsku.

– Zadzwonił do mnie kolega, chodził z moją sąsiadką. „Chcesz przyjechać do Hiszpanii?”, pyta. Ja mówię, że nie ma problemu, na miesiąc albo dwa mogę wpaść, zarobię sobie trochę kasy na wakacje, nie? W Polsce się jeszcze uczyłem. A zahaczyłem się na 16 lat.

Dobrze płacili, 4000 euro. Myślałem: „Tyle kasy tu się zarabia, ja pierdzielę, zostanę, wytrzymam”. Ale pracowaliśmy sześć dni w tygodniu, po 12–13 godzin dziennie na uboju. Ręce bolą, wszystko boli. Wytrzymałem rok. Przeniosłem się do nowej rzeźni w Santa Eugenia de Berga, ale już po dwóch miesiącach czułem, że to nierealne, i się zwolniłem. Widziałem, że ludzie zaczynają pracować po 20 godzin za 1000 euro. Ja już języka trochę znałem, zastanawiałem sie, co ja tu robię. Naokoło w Vicu masz wszędzie rzeźnie, Katalonia żyje mięsem. Znów przeniosłem się do innej.

Fałszywe kooperatywy okradają cię na każdym kroku. Płacą po 14 euro za godzinę, ale przy naliczaniu pensji zawsze brakowało mi 9–10 godzin. To są pieniądze: po 150 euro od osoby.

Wcześniej zarabiałem te 4000 euro, ale zaczęły przyjeżdżać chińczyki, hindusi, czarni. Nie znają języka, godzą się pracować bez przerwy i za grosze. Widziałem, jak czterech czy pięciu pracowało na tych samych papierach. Nic nie rozumieją, idą na zebranie, mówią im: „Podnieście zieloną kartkę”, to podnoszą, ale nie wiedzą, nad czym głosują. I teraz zarabiam 1600 euro. Nigdy nie byłem rasistą. Teraz jestem.

Mam stanowisko brygadzisty w mojej sekcji. Dostaję listę zamówień i rozdzielam pracę tak, żeby do nocy wszystko było gotowe: „Ty masz zrobić tyle boczków, a ty tyle żeberek”. Czasami sam robię tysiąc. Stoję między wielkimi wózkami, każdy waży pół tony. Żeby mnie przypadkiem nie ścisnęły, ustawiam między nimi skrzynki. Mają po 55 centymetrów szerokości, muszę się zmieścić.

Nie ma limitu pracy. Jeśli dobrze pracujesz, jeszcze bardziej cię docisną. Teraz jestem na zwolnieniu, bo mam bark totalnie rozwalony. Czekają mnie miesiące rehabilitacji. To od tego, że ciągle podnoszę rękę do roboty, stale wykonuję ten sam ruch.

Jeśli są jakieś przepisy do złamania, to je łamią. Dystans między pracownikami, wilgotność powietrza, temperatura powietrza. Wszystko na odwrót. Tam, gdzie pracuję, mam pode mną rurę ściekową. Śmierdzi, na wymioty mnie bierze, codziennie boli głowa.

Przyjeżdża ciężarówka i 5 albo 10 świń jest zdechłych. Samochód ma określoną normę, np. może wieźć 100, 150 albo 200 świń. A tam jest zawsze 40–50 więcej. Naładowane tak, że się duszą. W rzeźni w Santa Eugenia widziałem takie bulwy, wrzody śmierdzące. Od tego, co świnie miały w środku, dostałem uczulenia. Jakby kwas jakiś, zżerało mi skórę. Musiałem dostawać zastrzyki.

Część czwarta. 20 lat wzrostu

– Rzeźnia zatrudnia asystentów weterynarzy, którzy kontrolują zdrowie zwierząt i warunki sanitarne. Asystenci są zatrudniani przez firmę, która nazywa się La Fundació Privada d’Indústries de la Carn i jest kontrolowana przez Federación Empresarial de Carnes e Industrias Cárnicas, czyli zwierzchników wszystkich rzeźni. Szefowie rzeźni kontrolują tych, którzy powinni kontrolować ich. To jest od lat tolerowane przez władze Katalonii – opowiada Toni Iborra. – Woda i gleba w regionie Osona są zanieczyszczone świńskimi odchodami. Brakuje wody pitnej. Jeśli już toczy się proces, to trwa latami, a kary są niskie. Świń przybywa. Ostatnie dane mówią, że w Katalonii jest 7 milionów świń. Więcej niż ludzi. 

Właścicielom rzeźni stawiano zarzuty fałszywego kooperatywizmu, były kontrole i inspekcje, pracownicy wytaczali im procesy – wylicza Iborra. – Nawet jeśli inspektor potwierdził, że kooperatywa jest fałszywa i trzeba zatrudnić pracowników na zwykłą umowę o pracę, to znów procesy sądowe ciągnęły się latami, a kończyły się pozwoleniem, by kooperatywa działała w niezmienionym kształcie. Dlaczego? Spełniają wymagania formalne, a sądy koncentrują się właśnie na tym. Robią zebrania co roku? Robią. Więc jest okej. A trudno udowodnić, że pracownicy nie wiedzą o zebraniach. Inspektor wchodzi do rzeźni na kilka godzin. Jak udowodnić permanentne łamanie prawa, skoro kontrola jest aktem punktowym? Prawo pracy ma chronić pracownika, bo zakłada się, że to ta słabsza część kontraktu. W tym wypadku sędziowie tego tak nie interpretują, bo poszkodowani są przecież członkami kooperatywy oraz autonomos.

Część piąta. Kurwa, dawaj

Drobna ciemnowłosa kobieta mówi dużo i szybko, często się śmieje. Ma dwoje dzieci, męża, w Hiszpanii mieszka od ponad 20 lat.

– Jestem z Ekwadoru, mam na imię Mariela, nie boję się ani nie wstydzę się opowiedzieć o rzeczywistości, w której żyłam. Pracowałam w Le Porc Gourmet w Santa Eugenia de Berga. Tam, mówię ci, zaczęła się mizeria mojego życia. Kristofer, Polak, nazywają go Sisiu – nie wiem co z nim, czy jest chory czy co, ale ciągle na wszystkich krzyczy, przeklina, zaczepia, „kurwa, kurwa”, „dawaj, dawaj”. Jak do zwierząt. Ja wiem, co znaczy słowo kurwa po polsku. Na początku byłam cicho. Ale nie podobało mi się ubliżanie, a facet prześladował kogo tylko mógł. Poganiał, straszył, że wyrzuci z pracy. Wytrzymałam długo, aż w końcu, jak przyszedł i znów zaczął krzyczeć, to się wściekłam. Wyzwałam go od nienormalnych, narkomanów, pedałów, skurwieli. Tylko przy pedale się oburzył. „Że ja? Pedał?” Krzyczałam: „Masz mnie szanować!”. Wiesz co mi powiedział? „Do domu”. Byłam w domu dwa dni, a kiedy wróciłam, postawili mnie w gorszym miejscu. Na podłodze mokro, u góry zimno, złapałam zapalenie gardła. Ale poszłam na zwolnienie na depresję. Chciałam go zabić. Igrał z bezpieczeństwem mojej rodziny. Na czarnych darł się – Mariela szuka w pamięci słowa – malpa. I że z drzewa zeszli. Nie zna hiszpańskiego, cztery słowa na krzyż potrafi, a i to źle wymawia.

W rzeźni panuje rasizm. Większość pracowników to imigranci z Azji, Afryki. Nie mówią po hiszpańsku, mają inne zwyczaje. Latynosów jest niewielu. Polaków jest mniej niż kiedyś i jakoś tak się stało, że zazwyczaj są brygadzistami i gnębią innych. Wcale nie dlatego, że lepiej pracują. Są biali, a ciemniejszy zawsze był niewolnikiem białego. Ale wiesz, na górze wszyscy o tym wiedzą. Ja rozmawiałam wiele razy z Jorge Samperem, właścicielem tych wszystkich rzeźni. Spotykałam go przypadkiem, na korytarzu czy w biurze. „A wiesz Jorge, ilu ludzi pracuje na narkotykach?” Ja sprzątałam, wyrzucałam butelki wódki, whisky. Mam zdjęcia. A na filmie mam jednego tak pijanego, że zarzygał cały stół. To akurat był Hindus, bo Polacy ćpają, piją, ale trzymają się lepiej. Chociaż jeden starszy pan przychodził do pracy tak nietrzeźwy, że się przewracał. Aż pewnego dnia jeden czarny niechcący przejechał mu nożem po plecach, bo było za ciasno. Zawieźli go do lekarza samochodem brygadzisty, nigdy nie dzwonili na pogotowie.

Część szósta. Jak obóz koncentracyjny

Katarzyna zaczęła pracę w rzeźni w Santa Eugenia de Berga w 2008 roku. Pochodzi z Sandomierza. Pracowała ponad 30 lat w przetwórstwie drobiu.

– Do rzeźni w Hiszpanii wyjechała najpierw koleżanka. Jak się dowiedziałam, że też mogę, zwolniłam się z pracy. Zakład nie oferował podwyżek, a ja w tamtych czasach zarabiałam 1000 złotych i utrzymywałam dużą rodzinę, mąż chorował.

Dla mnie to nie jest zakład pracy, tylko obóz koncentracyjny. Z natury jestem sumienna i oni zauważyli, że wszędzie daję sobie radę. Więc musiałam sama pracować, obojętnie na jakim stanowisku. Inni po dwie, trzy osoby, a ja ciągle sama, nie?

Kiedy Polacy zostali brygadzistami, zrobiło się jeszcze gorzej. Pracowałam po 12 godzin. Jak chciałam wyjść, nawet do toalety, musiałam czekać na przerwę. Nie można było rozmawiać, śmiać się, nic. Od przerwy do przerwy. Wtedy były trzy po 10 minut. Później zrobili więcej, bo ludzie zaczęli mdleć, ktoś to zgłosił i wzięli się za nich.

Pieniądze zawsze gdzieś mi tam kradli. Nigdy nie powiedzieli, ile zarabiam na godzinę. Jak przyjechałam, miałam zarabiać na nożu 1200 euro, ale nigdy takich pieniędzy nie zobaczyłam.

Był taki brygadzista, który mówił, jak się przychodziło do pracy, że np. dzisiaj zostajemy do siódmej. Ja na to, że nie mogę tak długo pracować, bo mam dziecko w domu. Straszyli mnie zwolnieniami, musiałam zostawać. Nie było wesoło.

Pracowałam tak przez siedem lat. Uszkodziłam sobie nerw tutaj… – Katarzyna pokazuje dłoń – …tutaj i przy nadgarstku. Miałam dwie operacje. Wcześniej nie chodziłam do lekarza w ogóle. Tym razem nie mogłam już wytrzymać z bólu. I lumbago mnie tam jeszcze łapało. Jak mnie pokrzywiło, to przez 10 minut nie mogłam się wyprostować. Miałam poważne problemy z kręgosłupem. Poszłam w końcu do lekarza i przez 18 miesięcy byłam na zwolnieniu. Chciałam wrócić do pracy po dwóch latach, z braku pieniędzy po prostu. Nie chcieli mnie przyjąć. Okazało, że mają taki obowiązek i mogłabym ich podać do sądu. Adwokat mi powiedział, żebym nie szła do pracy, bo może dostanę rentę rehabilitacyjną. Ale przez trzy miesiące nie dostawałam żadnych pieniędzy i nie wiedziałam, ile jeszcze mam czekać. Nie mieliśmy z czego żyć, ja i mój syn.

Poszłam do pracy na okres próbny w tej samej rzeźni. Sprzątałam mięso spod stołów dziesięć miesięcy i nogi mnie zaatakowały. Też coś tam z nerwem, lekarze mieli ocenić, czy mi zrobią operację. Jak tylko trafiłam do rzeźni, po kilku dniach przyszła odpowiedź, że tak jakby dali mi rentę rehabilitacyjną. Ale za późno – już pracowałam.

Teraz nie mam nic. Żadnej renty, żadnej zapomogi. Od października 2017 roku szukam pracy, ale słabo mówię po hiszpańsku. Chodzę po żywność do opieki społecznej.
Syn ma depresję. Dziewięć lat miał, jak tu przyjechał. Komunia jeszcze w Polsce, a wcześniej dwa lata był sam z chorym ojcem. To mój błąd, że pozwoliłam mu tam zostać; wydaje mi się, że depresji to już w Polsce się nabawił. Teraz mu się powoli wszystko odblokowuje. Jest bardzo zdolny, inteligentny, po angielsku mówi perfekt, chcę, żeby studiował. Dlatego tu zostaniemy.

Część siódma: Bunt

– Przyszli do mnie i powiedzieli: „Jesteś w radzie pracowników z ramienia związku zawodowego CCOO (Confederación Sindical de Comisiones Obreras)” – wspomina Montse. – Po czterech latach przyszli ponownie i stwierdzili: „Teraz jesteś w drugim związku zawodowym, czyli w UGT (Unió General de Treballadors)”. Ja im na to: „Jak to teraz jestem w UGT?”. Okazało się, że dwa największe syndykaty dzieliły się między sobą większością absolutną. Mówiąc krótko: pieniędzmi. Związki są dofinansowane przez państwo, a ten, który ma przewagę członków, dostaje większe subwencje od państwa. Więc co cztery lata się nimi wymieniali. Żadnych negocjacji, żadnej walki, troski o pracowników. Głosowania fałszowano. Jak kiedyś zaprotestowałam, przestali mnie zapraszać na spotkania. Schodzili do mnie tylko, podsuwali papier i mówili: „podpis”. Wielu lokalnych polityków w Vic i w Barcelonie jest członkami największych związków zawodowych, więc ich nie krytykują[3].

We wrześniu 2013 roku rzeźnia Esfosa zaczęła zwalniać pracowników. Mówiło się, że firma, która do tej pory zatrudniała większość ludzi na umowę, chce wprowadzić kooperatywy. Pensje miały być obniżone o 15–25%. Montse zwołała zebranie rady pracowników. Tam dowiedziała się, że syndykaty popierały firmę.

– Postanowiłam przeprowadzić prawdziwe wybory do rady pracowników, zgodne z prawem. Tak poznałam Toniego Iborrę, który został moim doradcą. Wygrał sprawę kogoś z rzeźni niesłusznie wyrzuconego z pracy. Sekretarka dała mi numer. Chciałam założyć własny związek zawodowy, ale Toni polecił mi niewielki COS (Coordinadora Obrera Sindical), z ramienia którego wystartowałam w wyborach. Wygrałam.

Pod koniec marca 2016 roku pracownicy rzeźni Esfosa ogłosili pierwszy od 40 lat, strajk pracowników przemysłu mięsnego w Katalonii. 100% frekwencji. Na czele strajku stanęła Montse.

– Do środka wchodziły tylko łamistrajki – opowiada Castañe. – Ci z rzeźni jeździli autokarami po urzędach pracy i zbierali imigrantów. Pierwszego dnia udało im się zabić 300 świń. Następnego dnia poszłam z megafonem tam, gdzie wjeżdżały autokary. Przekonałam ludzi, że to nasza wspólna walka. Zatrzymałam ich.

Strajk pod rzeźnią Esfosa trwał dwa dni. Pracownicy utrzymali wysokość wynagrodzenia, wywalczyli stawkę 18 euro za nadgodziny i pracę w święta, plan ewakuacyjny na wypadek pożaru w rzeźni, coroczną weryfikację tzw. kategorii pracowniczych, które opisują kwalifikacje zawodowe, i rotację w miejscach pracy. W marcu 2016 roku rzeźnicy zaczęli się mobilizować i założyli stowarzyszenie Cárnies en Lluita (Walczący Rzeźnicy) – pierwszą organizację w Hiszpanii, której celem jest walka o prawa członków fałszywych kooperatyw w rzeźniach.

– Kiedy już zakończyliśmy naszą pracę w Esfosa – kontynuuje Montse – zadzwonili do mnie pracownicy z rzeźni Le Porc Gourmet w Santa Eugenia. Pracowało tam jakieś 1300 osób, z czego tylko około 20 na umowę o pracę. Reszta to członkowie fałszywych kooperatyw. Masa ludzi nie miała żadnych papierów – ci, którzy przypłynęli do Europy na dmuchanych statkach czy przyszli pieszo. Płacą za swoje miejsce w zakładzie, a pracują po 20 godzin na dobę, nawet śpią w rzeźni. Wypadki zdarzają się nagminnie i nie wzywa się pogotowia. Ludzie boją się o tym mówić.

Od kiedy Castañe zaczęła publicznie krytykować rzeźnię, ktoś dwa razy zniszczył jej samochód, kilku pracowników rzeźni ją śledziło.

– Menadżer i brygadzista zawołali mnie do biura i oznajmili, że nie chcą, abym mówiła o tym wszystkim w prasie. Że mam już swoje lata i mogę iść na emeryturę. Proponowali 80 tysięcy euro, a jak się nie zgodziłam, to 600 tysięcy. Żebym się uciszyła, została w domu. Powiedziałam, że moja godność nie ma ceny. A oni mi na to: „Każdy ma swoją cenę, wcześniej czy później i ciebie kupimy”.

Część ósma. Zmiany

Jesienią 2017 roku w katalońskim prawie weszły w życie zmiany utrudniające działanie fałszywych kooperatyw. Nowe artykuły prawa spółdzielczego Katalonii (artykuły od 232.5 do 232.8) zobowiązują rzeźnie do zapewniania członkom kooperatyw pensji co najmniej na poziomie minimalnego wynagrodzenia w branży plus wszystkich standardowych dla branży warunków pracy: płatnych wakacji, nadgodzin. Rzeźnie muszą zatrudniać pracowników na stałą umowę o pracę lub jej prawny ekwiwalent, czyli w takim trybie, w którym pracownicy będą mieli prawo do zasiłku dla bezrobotnych. Łatwiejsze stały się dzięki temu zadania Inspektoratu Pracy. Już nie trzeba udowadniać, że kooperatywa jest fałszywa – wystarczy sprawdzić, czy przestrzega nowego prawa. A rzeźnie niechętnie stosują się do nowych przepisów.

Kooperatywa T.A.I.C z Le Porc Gourmet odmówiła swoim członkom wpuszczenia do pracy, jeśli nie przepiszą się do kooperatywy Auga z Galicji. Kiedy T.A.I.C rozwiązano, zbuntowani pracownicy zostali przed bramą do rzeźni.
Podobnie działo się w innych kooperatywach.

– Wiktor Torres, „szef” kooperatywy Clavial, której członkowie obsługiwali wiele różnych rzeźni w Katalonii, zamknął biznes i otworzył kooperatywę pracy tymczasowej – opowiada Piotr. – Każdy, kto chciał zatrzymać robotę, musiał się od razu zapisać. To oznaczało jednak, że pracownik rezygnuje z odprawy należnej z powodu zamknięcia kooperatywy Clavial. Ludzie zrzekali się tych pieniędzy, bo nie chcieli tracić pracy. O swoje upomniało się tylko pięć osób, w tym ja. Złożyliśmy sprawę do sądu.

W sumie 80 rzeźników zdecydowało się sprzeciwić nieuczciwym praktykom, zaryzykować i nie podpisywać nowych umów z kooperatywami, wśród nich Mariela. Nie wpuszczono ich do rzeźni, ale nie dostali ani pisemnego zwolnienia z pracy, ani pieniędzy. Nie mają z czego żyć, a jednak ciągle walczą.

– Dzięki naszym protestom z Cárnies en Lluita w wielu rzeźniach skończyło się niewolnictwo. Ludzie pracują na zmiany, zaczęto dzwonić po karetkę, jak się coś dzieje, brygadziści się uspokoili. Mam koleżanki z Polski, co mówią: „Och, jak dobrze, Mariela, ty to masz jaja”. A ja mówię: „A ty to co? Proszę bardzo do przodu, też masz jaja. Jeśli się zjednoczymy, oni nie będą mogli nic zrobić”.

Wiele udało się zmienić w rzeźni Esfosa. Na początku lipca 2018 roku doszło do podpisania umowy między przedstawicielami rzeźni i komitetem reprezentującym pracowników. Firma zobowiązała się do zatrudniania 85% personelu na stałą umowę i niekorzystania z usług kooperatyw łamiących przepisy. W zamian syndykat COS obiecał wycofać pozew przeciwko trzem osobom z kierownictwa rzeźni[4].

Teraz wszystkie oczy zwrócone są na rzeźnię Le Porc Gourmet, w której zmiany zachodzą znacznie wolniej. Jesienią 2017 roku w rzeźni rozpoczęła się kontrola katalońskiego Inspektoratu Pracy. Zapowiadało się na to, że rzeźnia będzie musiała zapłacić milionowe kary i odszkodowania na rzecz państwa oraz swoich pracowników, których reprezentował m.in. Iborra oraz Cárnies en Lluita. Zaczęło się dochodzenie.

Na początku czerwca 2018 roku Jorge Samper ogłosił na łamach prasy, że ze względu na problemy związane z wdrażaniem nowych przepisów jego firma rozważa zamknięcie wszystkich rzeźni w Katalonii. Skarżył się na kontrole i „niejasne reguły gry”; ponoć w Katalonii przestał czuć się bezpiecznie. Wtedy uaktywniły się związki zawodowe UGT i CCOO. Ogłoszono konieczność mediacji z Grupo Jorge i zatrzymania firmy w regionie – pod groźbą bezterminowego strajku pracowników. Tylko że o planowanym przez syndykaty strajku pracownicy rzeźni z Le Porc Gourmet nie mieli pojęcia.

– Jako syndykat możemy reprezentować wyłącznie pracowników objętych powszechnym ubezpieczeniem społecznym – mówi Alicia Buil i Cuenca z UGT FICA Catalunya – Mediujemy z Grupo Jorge, aby firma nie wyprowadzała się z Katalonii, lecz przestrzegała katalońskiego prawa i zatwierdzonych przez związki standardów pracy w rzeźni oraz włączyła pracowników w powszechny system ubezpieczenia społecznego, także w innych regionach Hiszpanii.

Jednak Walczący Rzeźnicy  są oburzeni.

– Około 2000 pracowników nikt nie spytał o zdanie, nikt nie zaprosił do rozmów. Nie mówiąc już o tych bezprawnie zwolnionych. Grupo Jorge szantażuje opinię publiczną, ale to tylko blef. Katalońskie rzeźnie prosperują tak dobrze, że nie opłaca się ich nigdzie przenosić. Mediacje służą przerwaniu dochodzenia inspektorów pracy, wprowadzeniu do rzeźni skorumpowanych związków zawodowych – denerwuje się Toni Iborra.

Część dziewiąta. Czy pan wie?

Negocjacje trwają już od miesiąca, podobno stanęły w martwym punkcie. Francesc Sanchez, który reprezentuje Grupo Jorge, nie chce o nich na razie rozmawiać. Jest znanym adwokatem, był odpowiedzialny m.in. za proces likwidacji majątku skompromitowanej skandalami korupcyjnymi partii Convergència Democràtica Catalonia i przekształcenie jej w PDECat (El Partido Demócrata Europeo Catalán).
Zapytany o ewentualną wyprowadzkę Grupo Jorge z Katalonii, sugeruje, że firma jest traktowana przez władze niesprawiedliwie:

Z [DG8] jednej strony prawo pozwala na tworzenie kooperatyw, z drugiej administracja nam tego zabrania i razem z Inspektoratem Pracy twierdzi, że wykorzystujemy je w niedozwolony sposób. Że zatrudnieni w nich autonomos to nie są prawdziwi autonomos i że to nie są prawdziwe kooperatywy. Tak to widzi administracja, nie my. Do nich jednak należy ostatnie słowo i obligują nas do zaakceptowania ich interpretacji, co w związku z procesami sądowymi naraża nas na koszty. Dla nas dotychczasowy system nie był żadnym problemem, chociaż wiemy, że trzeba go ulepszyć. Nie mamy też nic przeciwko zatrudnianiu pracowników w ramach powszechnego systemu ubezpieczenia społecznego, ale chcemy, by ta norma obowiązywała nie tylko naszą firmę, lecz wszystkie rzeźnie w Hiszpanii.

Poproszony o komentarz do informacji, że pracownicy zostawali w rzeźni nawet po 20 godzin na dobę, Sanchez mówi:

– Nie wierzymy, że warunki pracy w rzeźni były tak złe, jak opowiadają niektórzy.
To kłamstwo. W rzeźni pracuje się na dwie tury, każda maksymalnie po osiem godzin, bo ze względu na wymagania higieniczne rzeźnie zamyka się, żeby dokładnie je posprzątać. No i oczywiście dlatego, że ludzie potrzebują odpocząć.

Na oskarżenia o to, że do wypadków nigdy nie wzywano pogotowia, a zdarzało się, że ofiary ciężkich obrażeń jechały do szpitala na rowerze, adwokat odpowiada:

– To niemożliwe. W rzeźni jest personel medyczny. To oczywiste, że zawsze, kiedy jest taka potrzeba, wzywa się pogotowie, no chyba że to jakaś drobnostka.

Pytany o brak rotacji stanowisk, co prowadzi do trwałych uszkodzeń zdrowia, Sanchez zaprzecza:

– Nieprawda. Jest rotacja, poza tym przecież taśma też się zatrzymuje co jakiś czas.

Proszony o skomentowanie niezrozumiałych dla pracowników umów i problemów z alkoholem w miejscu pracy, odsyła do „szefów” kooperatywy:

– To ich sprawa – mówi.

W rzeźni Esfosa nie ma osoby odpowiedzialnej za kontakty z prasą.

– Jesteśmy spółką akcyjną, którą tworzy czterech wspólników, którzy nie zgadzają się na nasze wypowiedzi w publikacjach dotyczących Esfosy. Bardzo mi przykro, ale na razie mogę powiedzieć to tyle, że wszelkie nieprawidłowości sprzed lat zostały skorygowane, sytuacja wygląda dziś dużo lepiej niż kiedyś. – mówi Francisco Sorolla, obecny menadżer rzeźni Esfosa.

Część dziesiąta. Trzeba siać

W czerwcu 2018 roku Walczący Rzeźnicy zorganizowali koncert charytatywny w Santa Eugenia de Berga. Wystąpił m.in. popularny hiszpański zespół Txarango. Dochód z imprezy przeznaczono na pomoc osobom poszkodowanym w walce z fałszywymi kooperatywami.

– Zawsze musiałam walczyć o moją godność, o życie – mówi Montse. – A teraz już nie chodzi tylko o mnie, ale o godność wielu ludzi. Jak umrę, nie zabiorę ze sobą 600 tysięcy euro do grobu. Zabiorę szacunek ludzi i walkę. Umrę, mówiąc: „Nie osiągnęłam może niczego, ale próbowałam”. Nie rozumiem tych ludzi, którzy zadają innym tyle cierpienia dla pieniędzy. Chcą być najbogatsi na cmentarzu czy co?

Jak byłam mała – to znaczy już pracowałam, ale ciągle byłam mała – kupiłam sobie książkę z bajkami. Tam była jedna, której morał pamiętam do dziś. Król powiedział: oddam królewnę za żonę temu, kto mi przyniesie czterolistną koniczynę. Przyjechał bogaty i próżny i mówi: „Poszukam, będę miał szczęście, znajdę”. Nie znalazł. Przyjechał biedny i pracowity. Oczyścił pole, zasiał, zadbał, żeby urosło, i znalazł swoją koniczynkę. Tak mi ta bajka utkwiła w głowie! W życiu może zebrać ten, kto zasiał. Trzeba siać jak się da najlepiej.

***

Info w formie infografiki:

Rzeźnia Le Porc Gourmet należąca do Grupo Jorge, hiszpańskiego potentata przemysłu mięsnego. Mieści się we wsi Santa Eugenia de Berga, 5 kilometrów od Vic, stolicy katalońskiego regionu Osona. [mapka?] Przemysł mięsny w Hiszpanii w ciągu ostatnich 20 lat zanotował wzrost o 20%.

W 1990 roku w Hiszpanii wyprodukowano 1 788 848 ton wieprzowiny, w 2016 roku hiszpańskie rzeźnie opuściło 4 058 913 ton świńskiego mięsa[5]. W kraju działa ponad 550 rzeźni, ponad 2500 krojowni .  


[1] Świadczy o tym m.in. pierwsza znana wzmianka o fałszywych kooperatywach, jaka pojawiła się 12 maja 1998 roku w dzienniku „El País”; więcej: El País, Dos empresas de Vic tenían como autónomo a casi todo el personal

[2] International Cooperative Alliance, Cooperative identity, values & principles [online], w: www.ica.coop, <https://www.ica.coop/en/whats-co-op/co-operative-identity-values-principles>.

[3] Wywiad na ten temat ze znanym syndykalistą Juanem Manuelem Martínez Morala ukazał się w programie „Salvados” w listopadzie 2015 roku; IaSexta, Juan.M Martínez: “CCOO y UGT han dejado de ser los sindicatos de la clase trabajadora”- Salvados [wideo], w: YouTube.com, <https://www.youtube.com/watch?v=lE8fJ9dcR2s>.

[4] Pozew złożono w związku z próbą zastraszenia działaczy Carnies en Lluta przez osoby z kierownictwa rzeźni, na spotkaniu w sierpniu 2016 roku, Nagrania ze spotkania zostały i upublicznione; Directa, Esfosa coacciona el comitè d’empresa perquè facin fora la COS de l’escorxador [wideo], w: YouTube.com, <https://www.youtube.com/watch?v=9JtB07UWoWg>.

[5] Według danych Krajowego Stowarzyszenia Przemysłu Mięsnego Hiszpanii.


Tekst opublikowano we wrześniu 2018 w magazynie non/fictioo